ZPTU - Szary dzien lyrics
rate meTroche zakrecony, bo nekaly mnie koszmary
Teraz juz pamietam je, jakby byly przez mgle
Z ulga odetchnalem ze to wszystko tylko w snie
Dzien normalka, rutynowe dzialania
Pasuje kupic karte, bo na koncie lipa
A szybko bez zwlekania trzeba wydzwonic typa
Ustawic sie, na godzine z tym i z tym
Biegam od samego rana w miedzy czasie jakis rym
W glowie sie przewija, w autobusie czas zabijam
Unosze reke w gescie pozdrowienia ryja (siemanko)
Nawiasem mowiac niezle juz urobionego
To z kolei jego prosta alternatywa
Na codzienna nude taki w miescie czas wakacji
A pogoda jak sie mowi, bez rewelacji
Slonce zza chmur nie chce wyjsc, takze w dzisiejszy dzien
Przed oczami stanal obraz, a na nim cien
Pod parasolem, gdzies w ogrodku nad Baltykiem
Ja sie delektuje zimnego browaru lykiem
Tylko chwila beztroskosci, nagle moj przystanek
Powrot do rzeczywistosci, dalej spacer z buta
Czy obskoczyc kilka miejsc, zalatwic pare spraw
Wiec wersje te pomine, dluzsza chwile pozniej
Z ziomalami na rejonie, piwko dzierze w dloni
Wieczorne rozwazania, wrzuty w swietle lamp
To sa niemi swiadkowie osiedlowych perypetii
Wiele juz widzialy, jeszcze beda widziec, wierz mi
Robi sie pozno, powoli ogarnia sen
Czas zawijac na baze, jaki bedzie nowy dzien
To jutro sie okaze, poki co narazie
Dzien, zwykly szary dzien na dworze
Czekajcie chlopaki, tylko cos na siebie wloze
I ruszam mijajac te same widoki
Plac zabaw, lawki, oraz betonowe bloki
Z ta sama misja, co wczoraj z poludnia
Gibona klatkowy, w wieczor wbitka do studia
Typy z senta kraza juz po rejonach z pol dnia
Ogolnie chujnia, wypada zauwazyc, ale
(ziomki na osiedlu beda dalej gospodarzyc)
Proste, wlasnie w tych blokach wyroslem
Gdzie szarosc dnia jest nie do przejscia mostem
Gdzie kurwa naprawde ciezko zrobic postep
Bez zamulki chlopaku wchodz w zycie ostre
Choc czasem ciezkosc szarosc zabija wiare
Do zycia, ktore przeciez dla nas jest darem
Ale czasem mysle: chyba jestem tu za kare
Bo czemu, to nie ja, na przyklad teraz
Z dziwkami nad basenem uskuteczniam melanz
Bo czemu, to nie ja, w kofiszopie
Wydaje hajsy na najlepsze konopie
Bo czemu, to nie ja, naprawde niewiem
Czas zawijac do studia, tego jestem pewien
Przewracam sie w kat lozka, na ktory jeszcze pada cien
Mowie cos do niej, otwieram oczy, nie ma jej
To tylko sen, uchylam okno, razem ze wspomnieniem
Wypelza nieswiezy tlen, wkurwia mnie ten
Ujadajacy od rana z byle powodu sasiada pies
Kiedys go otruje, spisek snuje, niezdarnie wskakujac w zmiety dres
Od wszystkiego odrywa mnie glod
Ide cos zjesc, dzieki Bogu, co jest
Zalewam zimnym mlekiem resztki Cornflakes
Szybko na przystanek trzeba biec
Po calodobowym slysze: podratuj
Bys uslyszal: spierdalaj, przestal bys tu sterczec jak smiec
Myslisz ze mi latwo jest, 2-4 stres
Kierowca przycial mnie drzwiami
Choc widzial mnie w lusterku
Nie dostanie dzis w jape, to gest
Z mojej strony, podkurwiony
Na tylnym siedzeniu dojezdzam na koncowy
To dopiero poczatek, nie kres
Diabel we mnie, choc przyjalem chrzest
Aniol, jak widze jakie dookola pieklo jest
Jak zwykle spozniony w kierunku stadionu
Z ziomkiem tam dzwigamy, Red Bull bo na wejsciu zjebany
Robimy swoje i sie zegnamy
Nie koncza sie tu moje plany
Caly czas ktos puszcza wspominajace sygnaly
SMS'y, przeciez dzis nagrywamy
W tym zwatpione przydworcowe sciany
Czuje sie caly czas jakos dziwnie obserwowany
Wstapie w okolicy do mojego czlowieka
Chwile rozmawiamy, potwierdzily sie moje obawy
Sam lekko poschizowany, wiesz co
Zrobilo sie goraco, niech przycichnie
Doszlismy do wniosku, ze w tym tygodniu sie nie spotykamy
Pozbadz sie wszystkiego, okey, zaraz zajaram se
Odprowadze cie do bramy, do uslyszenia